Dawaj Petera !!
Pan Peter Greeneway, w ramach tegorocznych "Inspiracji", miał wnieść powiew wielkiego świata sztuki do Szczecina. Wnieść to słowo niewłaściwe. Szczegóły na temat twórczości Gościa - patrz >>>> Google. Spotkanie z dziełem miało miejsce 22 marca 2009 roku, w niedzielę, w starej szczecińskiej lokomotywowni.
Można opowiedzieć coś w 3 minuty, można opowiadać długo jak Szeherezada. Ale ona akurat miała motywację. Można rozpocząć "sztukę" punktualnie, a można się spaźniać nie wiadomo po co. Można było Petera Greneway'a nie zapraszać zupełnie do Szczecina, bo co to tak naprawdę zmieni, a można było zaprosić i tak się też stało. W niedzielę artysta wystąpił w starej lokomotywowni. Miejsce zacne, co tu dużo gadać.
Kiedy długim oczekiwaniu na cokolwiek, organizator przedstawiciel wyszedł wreszcie do społeczeństwa, które miało być ukąszone i zatrute jadem postmodernistycznej sztuki, na własne życzenie o 20.00 jak stało napisane w programie, i kiedy ów przedstawiciel wyszedł i jął się lekko kajać ze względu na głupawe spaźnienie, ktoś z tłumu wrzasnął, nie czekając aż przedstawiciel kajanie skończy lub bardziej rozwinie, albo usłyszy pojednawcze - "nic się nie stało", wrzasnął ktoś nie czekając - "Dawaj Pitera", o co właściwie tak naprawdę chodziło od początku.
Nie czuję się oszukany
chociaż deklaracja złożona przez pana PG nijak się miała do tego co obejrzałem, zobaczyłem, odczułem. Pan Włodzimierz Szaranowicz komentując skoki w Planicy był uprzejmy w 60-te urodziny tak oto skomentować dobre samopoczucie Martina Schmidta: "Martin Szmidt czeka aby nikt go nie zmienił." Podstawowa teza wygłoszona w języku Rooneya przez pana PG brzmiała tak: na co dzień macie do czynienia z literatura opowiedzianą przy pomocy obrazków. To jest właśnie ten wasz film. Chcę doświadczyć Was czymś, co "waszym" filmem nie jest. Doświadczycie multimedialności i inerakcji. Mozę to uprościłem, ale raczej nie za bardzo. Uwaga o Martinie i Włodzimierzu nijak się ma do biathlonu. A co do PG, nie jestem w końcu pewien.
I zrobili to tak,
że pan PG jak VJ odpalał clipy z touch screna, a DJ z Węgier rzeźbił w dźwięku. Do multimedialności i interakcji potrzeba było dwóch osób i 6 ekranów, chociaż lepiej byłoby, żeby ekranów było 600 (jak twierdził pan PG). Całość zamykała się w 14 lub 15 epizodach, na które nakładała się warstwa walizek, podobnych do tych, które stanowiły podstawę narracji teatru studenckiego i alternatywnego za moich czasów. Były jeszcze długie płaszcze, żelazne łóżka i żarówki
W kolejnych walizkach, które pojawiały się na ekranie znajdowało się 92 rożne przedmioty i media. Czy zostały pokazane wszystkie walizki - tego nie jestem pewien. To nie przejęzyczenie, że piszę o jednym ekranie, tak naprawdę, to na każdym ekranie pojawiało się to samo, tyle że przesunięte względem siebie, inaczej montowane - "wypuszczane" do boju przez pana PG zgodnie z Jemu tylko znanym kluczem.
Pokaz kończyło i zaczynało palące się cygaro, na końcu cała walizka cygar, co nie miało żadnego fabularnego, sprawczego - był to raczej videogadżet, czołówka i tyłówka; jedyne asocjacje to takie, że historię śmierci jednej rodziny da się opowiedzieć w ciągu czasu potrzebnego do wypalenia jednego, porządnego cygara, nie licząc ma się rozumieć głupawego spaźnienia.
O czym to było,
trudno tak dokładnie powiedzieć. Owszem pan PG nie opisywał obrazkami żadnej książki. Chociaż taką książkę, taką literaturę można sobie wyobrazić. Tu mamy do czynienia z kartkami z kilkudziesięciu książek, których pan PG nie wyrwał, tego sobie nie wyobrażam, a które współczesną modą zeskanował i zamieścił w swoim druku multimedialnym. W ten sposób powstała książka drogi. I nie chcąc opisywać obrazkami literatury, PG stworzył książkę, której nie da się czytać ale da się oglądać. A life in suitcases. Książka z obrazkami, multimedialny europejski elementarz, w której tekst, dialog nie odgrywa żadnej roli, trochę pomaga, potwierdza przypuszczenia widza, ale nie jest najważniejszy. Dodajmy elementarz jeden z wielu.
Za co chciałbym podziękować panu PG;
po pierwsze za kulturę plastyczną z jaką przeczytał nam swoją multimedialna książkę. Oparł się na wcześniejszym filmie, ale to akurat nie jest żadnym zarzutem. Jest śpiewakiem, który z tego samego głosu korzysta w różnych sztukach, a w tych samych za każdym razem może być inny. Postulowane przez Autora 600 ekranów to rozrzutność i problem Casanovy. Sklonowany multikochanek i tak nie doświadczy miłości wszystkich 600 osób i na 600 sposobów nie zażyje rozkoszy. Po drugie za to, że nie odżegnuje się od kultury, nie każe palić książek i
Co było w tych walizkach,
które ponumerowane - była też walizka na kapelusze albo bęben, właściwie pudło, które w pokazie nie pojawiło się, albo wtedy zastanawiałem się czy zwrócić uwagę żwawego młodzieńca, który robiąc dodatkowo ze żwawości ostentację, stanął przede mną z aparatem uznając, że jego aparat (fotograficzny na statywie) to powód żeby się przede mnie wepchnąć. Ale, ale - co było w tych walizkach. Dziecko, które pojawiało się najczęściej; woda, zakrwawiony papier, wiśnie, flakoniki z perfumami, kolejki dla dzieci, erotyczne obrazki z danych epok, żarówki, psie kości, lusterka, lalki,
żeby zrozumieć sens Książki pana PG
(z premedytacją używam tego terminu) A life in suitcases i odkryć klucz pana PG, trzeba by obejrzeć kilka takich spotkań jak to niedzielne, wziąć udział w kilku takich seansach. Interaktywność tego pokazu jest jednorazowa i dotyczy dwóch osób - VJ-a i DJ-a. Publiczność nie ma żadnego wpływu akcję Książki - Prezentacji, ale co zrozumie to należy wyłącznie do niej. I wpływu na to ani jeden ani drugi Artysta nie ma, i po interaktywności. żeby jej doświadczyć, trzeba się nieco posunąć przy tym touch screen'nie.
A na dworze był deszcz,
a w domu była herbatka z cytrynką - nie było gdzie się schować. Entuzjazmu u widzów nie zauważyliśmy. Oklaski były uprzejme. Ludzie nie chcieli rozmawiać, nie zatrzymywali się, chcieli pójść do domu. To był przecież niedzielny wieczór.
"The Tulse Luper Suitcases" Przy śląskiej 23 marca 2009 r.