Wojciech Hawryszuk - 1953-2020

Myśli przyłapane - cytaty, komentarze, zapiski...

Orkiestra w prosektorium grała na zwłokę.

Myśl przyłapana

Nieczęsto latałem samolotem, więc jak każdy normalnych nielot, złapałem mocno za poręcz fotela, kiedy Airbus oderwał się od ziemi i nabrał wysokości. W Mediolanie, lotnisko i Alpy, wcześniej, widoki z góry, granie częściowo ośnieżone, powoli po sezonie.  

W Mediolanie 16 stopni, dla nas jak tropik. W Bari jeszcze cieplej, po drodze różnokolorowy Adriatyk. I pierwsza włoska niespodzianka, a mianowicie zginął bagaż, a w nim wszelki „babski” dobrobyt. Za dwa dni odnalazł się w Montrealu, ale kobita się nacierpiała jak się patrzy.

Budynek dworca lotniczego brutalnie wpakowany w łagodny, apulijski krajobraz. Wokół budynku dworca, na tle wielkich przeszklonych okien, gazony z roślinnością porastającą plaże, i te egzotyczne palmy, na tle betonowych estakad. Pierwsza ponurość włoska, którą rozjaśniło pomarańczowe drzewko obsypane pomarańczowymi pomarańczami, ale było tylko jedno. A reszta, to te palmy, opuncje, agawy i oczywiście oliwki, których sady ciągnęły się przez kilkadziesiąt kilometrów pod nami, kiedy dolatywaliśmy do Barii.

Port w Bari, do którego trafiliśmy w pierwszej kolejności obsługuje połączenia do Grecji, do krajów byłej Jugosławii, na Cypr, a żyje z Albańczyków pracujących w zachodniej Europie, a którzy z kolej nie dojeżdżają lądem przez Czarnogórę czy Chorwację, bo się boją. Imponująca marinę maja w Bari, ale to za mało powiedziane. To wielki port dla jachtów, sklarowanych, czekających na sezon. Włosi jeszcze pływają. Na morzu widziałem jedna zaledwie żaglówkę, a może jacht. Może dlatego, że przez cały czas nie było wiatru, nawet silniejszej bryzy nie odczuliśmy będąc tam przez kilka dni. Nie tylko zresztą w Bari ale również w Taranto (minimalnie), otwartym na Morze Jońskie, i w mniejszym porcie Monopoli, z twierdzą z czasów Karola V. 

Port szczeciński, to kolos przy tym w Bari. Zresztą oni są głownie nastawieni na żeglugę promową i obsługę ruchu turystycznego przeładowują też zboże. Jest elewator, ale nasza Ewa jest zdecydowanie większa. Port łączy się z miastem. Dużo parkingów. Codziennie w sezonie odprawianych 800 tirów. Pewnie najbardziej zazdrościć trzeba tych wielkich cruiserów, które przybijają tam sezonie, i dla których buduje się nowe nabrzeża.

Z portu do kościoła św. Mikołaja, piechotą. Bulwarem, który, jak się okazało na drugi dzień, kiedy wracałem z Monopoli ciągnie się przez kilka kilometrów. Przy kamiennych falochronach oddalonych od brzegu o jakieś 100 – 200 metrów, fontanny. Podobno podświetlone. Port wchodzi w miasto, a miasto jest bardzo blisko portu wjazdy na pirsy są po drugiej stronie ulicy. Dyrektor portu jeździ małym służbowym fiatem, takim na 6 osób. Większość samochodów w mieście to samochody małe. Malucha też spotkaliśmy, a jakże, tuż pod hotelem. Włosi przyzwyczaili się do siebie, nikt nie robi afer na drodze, a jeżdżą na przysłowiową „żyletkę”. Tylko raz kierowca ostro przyhamował, kiedy inny, przed nami chciał nagle wysiąść, i otworzył drzwi.

W kościele, bazylice romańskiej, p/w św. Mikołaja, na prezbiterium mauzoleum królowej Bony, i grób z relikwiami świętego.

św. Mikołaj, patron Bari.

Dziedziniec, plac przed Kościołem św. Mikołaja.

Pierwszy raz widziałem taką dużą budowlę romańską. Zobaczcie przy okazji, bo co tam dużo gadać. Jak to zwykle bywa, pamiątka, której się nie kupiło od razu, nie zostanie kupiona. Chciałem Teresie kupić małe drzewko oliwne, z możliwości wykonania później. Włoskie kolacje zaczynają się po 21.00, a są poprzedzane programem artystycznym, i całe szczęście że są takie małe obarzanki, to burczące brzuchy, nie zagłuszają orkiestry. Wiedząc, że czeka na nas jakaś porządna „włoszczyzna”, zrezygnowaliśmy z apetycznych skręconych kiełbasek oraz sera pieczonego tuz przy bulwarze, w głębokiej oliwie, a może w oleju. To co nie zjesz od razu, nie zjesz i później. I do sera nie wróciliśmy, a być może była to smakowa strata.

Wieczorem, przed kolacją, pierwszy raz widziałem wykonywaną na żywo tarantelę. W tym zespole włoskim, jak zwykle najlepszym w całych Włoszech i najbardziej zasłużonym,  tańczą ludzie w różnym wieku i oczywiście różnych profesji: nauczyciele, laboranci, sprzedawcy, kierowcy, lekarze, adwokaci. Wszystkich łączy pasja i śmiech. Po koncercie, występie, artyści nie są odsyłani do domu, albo na zaplecze, ino siadają z gośćmi razem do stołu. To zaprawdę piękny obyczaj. I do nas też się przysiedli – oficer bankowy i pani zajmująca się pielęgnacją ogrodów. Znali angielski na tyle słabo, że porozumieliśmy się bez większych problemów. Występ był żwawy, skoczny, z uśmiechami, bez smutków i tłumionego żalu.

Jeszcze w porcie naciągnąłem prezesa wszystkich portów Apulii  - Porti di Bari, Barletta e Monopoli, zjednoczonych w jednej organizacji, w jednej firmie - "Autorita Portuale del Lewante", żeby pokazał mi jakiś inny port ze stocznią w pobliżu. Rano pod hotel podjechał mały 6-osobowy Fiat i pojechaliśmy do Monopoli.

Śniadania włoskie są owocowe, słodkie, lekkie, a ze złości, że ktoś może chcieć jeść coś innego, kiełbaski z grilla podają zimne. Było za to ze 12 rodzajów ciasta. I orzechy, co było sympatyczne. I kawa, czego, mam na myśli sposób parzenia, zazdrościć będę im zawsze. I mikroskopijnych porcji espresso. Taka wizyta z wicemarszałkiem na czele, to mnóstwo spotkań, żadnego programu turystycznego, i dlatego jeszcze raz dziękuję panu prezesowi za wyprawę do Monopoli.

Jedzie z nami studentka z Bari, uczestniczka programu Erasmus, w Polsce nauczyła się polskiego. Jedzie przedstawiciel portu, żeby służyć wyjaśnieniami. Ciepło, wręcz gorąco. Włochy po obu stronach autostrady do portu Monopoli, to sady oliwne, czereśniowe, palmy, hektary folii, beton, a na horyzoncie wielkie dźwigi. Od strony morza ocieplają moje wrażenia sady pomarańczowe, pole karczochów, szlachetnie fioletowych, plantacja palm, i wille, a może tylko domy dotykające morza. Nie ma tutaj plaż.

Przy wjeździe do portu, sprzedawca jeżowców, czyli ricci. Nina Ricci, to właśnie Nina Jeżowiec. Jeżowiec jest czarny, i ma wypustki czarne, zjada się go na surowo, bez limonki. Trudno Włochom wymówić to słowo. Zaczyna się gorąca dyskusja o jeżowcach. Czy akurat teraz są najsmaczniejsze? Teraz wg naszego kierowcy są dente, twarde, a przewodniczka, że wręcz przeciwnie. Namawiają mnie na zjedzenie tego żywego, czarnego, potwora, ale zadzwonił telefon, że szybko musimy wracać. Przez ten pośpiech, nie mamy również czasu na chwilę refleksji na cmentarzu polskich żołnierzy z czasów II wojny światowej.

Zjeżdżamy na dół, basen portowy i stocznia. Statki buduje się przy drodze. Zaraz tam statki, rybackie kutry, długości 10 - 20 m. Wszystkie takie same, podobne do Santa Marii, ale bez wysokiego kasztela, z obciętą rufą. Na wodzie cała kołysząca się rodzinka, wszystkie takie same. Tu gdzie się zatrzymujemy, budowane są statki z drewna, chyba to jest dąb. Przy kadłubie pracuje szczupły, żylasty Włoch, wbija konopie w szczeliny. Część wbitych konopi jest już zaszpachlowana. Wstawiona mosiężna śruba, okucia też mosiężne. Wygląda solidnie. Pokład też już jest, burty, jeszcze chwila i spłynie na wodę. Tu jednak takie kutry nie spływają, a są po prostu stawiane na wodę przez dźwig. Obok będącego już na ukończeniu kutra budują obok drugi, kadłub obity listwami częściowo. Wręgi sterczą jak żebra. Jeszcze trochę pracy. Pięknie wyglądają te proste, drewniane cacka. Ale to, że są budowane niemalże na chodniku, przy drodze, jest lekko szokujące. Przy nabrzeżu cumują kutry, białe i niebieskie. Białe są nowe, a niebieskie stare. Rybacy klarują długie 1 – 3 kilometrowe sznury z haczykami na krótkich żyłkach, te długie linki maja średnicę ok 4 mm. Klarowanie odbywa się na wielkim placu przy nabrzeżu albo na wysokiej ścianie, na hakach oddalonych o 30, może nawet 40 m Po sklarowaniu, sznury układa się w plastikowych beczkach.

Bardzo mało mew i innych fruwaków morskich. Wyjątkowo. Nie mają co jeść, mówią Włosi. żyjemy na styk, mówi Giuseppe, kiedyś łapaliśmy więcej.

Bari - notatki hotelowe.

Drugi dzień, to wspomniany wyjazd do Monopoli z Michaele Moretti z władz portu, i sympatyczna przewodniczką (od Erasmusa), której imienia zapomniałem, i nawet jej nie podziękowałem. Po polsku, po angielsku, w porywach po włosku, jakoś udaje się zwiedzać i oglądać trzy porty w jednym. Przemysłowy, rybacki i jachtowy. Nie zdążyliśmy obejrzeć cmentarza na którym leżą polscy żołnierze generała Andersa, za długo łaziliśmy po nabrzeżach, po prostu łaziliśmy, oglądaliśmy czystą wodę, wnuczkę, która babcię wyprowadzała „ze słońca”, a krzesełko było ustawione pod twierdzą Karola V. Nawet Wlosi z Bari mają marzenia, Michaele patrząc na zielone okiennice, okna otwarte i spoglądające na Adriatyk, na gacie na sznurkach i jakieś kołdry w oknach, powiedział, że tu, w porcie, chciałby mieszkać. Telefon, śpieszymy się na obiad. Prezes portu wzywa.

Obiad z burmistrzem Bari. Jeden z panów profesorów dowiedział się o moich zainteresowaniach rybami, przetwórstwem, i proponuje wyjazd do takiego miejsca, gdzie to wszystko zobaczę. Pięknie. Kilka osób jest też zainteresowanych. Czynności obiadowe zostały podjęte w sali Fryderyka (pewnie swego czasu jakiś pałacyk myśliwski. Może w tym momencie kilka słów o hotelu „Marcure” i otoczeniu. Hotel jak hotel – standardowy. Ale zlokalizowany przy parku, zadbanym, z głośnikami na palmach, skąd sączyła się muzyka. Gospodarze zwracali nam na ten wynalazek uwagę i byli raczej dumni z tego parkowego radiowęzła. Ale – wracając do naszej wycieczki do przetwórni ryb, profesor zajął się bagażem naszej koleżanki, który znajdował się w Montrealu, a nie jak miał – w Bari. Trwały dyskusje i narady, czy kupić na rachunek „Alitalii” „wyprawkę delegacyjną” czy też nie. I ile na to wydać? Ostatecznie nie udało się pojechać. W parku oprócz roślinności, fontanny, krzewów laurowych i pinii, wspomniany pałacyk myśliwski oraz duża przestronna jadalnia, rustykalna w swym wyrazie, jadalnia. Pałacyk dobrze udawał pałacyk, ale już włoska rustykalność była taka sobie. A nazywała się ta jadalnia - „stajnia”. Jak po włosku – ustalimy. Wrócimy do tej stajni wieczorem, tam miał miejsce tańczenie tarantelli. Tak na marginesie, mimo że wnętrza jak wnętrze, to stoły, krzesła, obsługa i wygląd – znakomity.

Wieczorem – spotkanie w teatrze i magistracie Bari. Piękne budynki i wnętrza. żadnych bombardowań, żadnych kolekcjonerów niemieckich, ani rosyjskich. Budynek teatralny czeka na remont, klasyczne teatralne wnętrze z XIX wieku, też mieliśmy takie w Szczecinie, większe, bo na 1000 osób. Szkoda tego naszego szczecińskiego, poniemieckiego miejskiego teatru. Teatro Piccinni w Bari ma widownię na 600 osób, ma loże na 4 poziomach, i na 5-tym „jaskółkę”; podobny do starej siedziby operetki prz potulickiej.

A sale magistrackie zdobią obrazy wszystkich burmistrzów, a gabinet urzędującego burmistrza wygląda jak muzeum. Poręcze przy schodach mają zwieńczenia w formie szyszek pinii. Motyw szyszek w mieście powtarza się dosyć często. Tego samego dnia jeszcze bardziej wieczorem rewelacyjny koncert zespołu instrumentów dętych z Conservatorio di Musica "N. Piccinni". Koncert Vivaldiego na grany na dwóch trąbkach trompette di barocco, z epoki. Jakie brzmienie, jaki klimat. I „Summertime” kołysanka z 'Porgy and Bess” Georga Gershwina. Koncert to jedno, a drugie to nieoceniony Presidente Dr. Stefano Carulli. I jego bezcenne rady jak się pozbyć niewygodnej żony. Rzadko słucham muzyki na żywo dla przyjemności. Zawsze coś jest nie tak. Coś mi przeszkadza. Tym razem, było to bezwzględnie wielkie przeżycie.

Prezydentem tego konserwatorium był przez wiele lat Nino Rota. A o zespołach prowadzonych przez wszystkich profesorów uczelni już mówiliśmy. Z dr Stefano rozmawiamy o tangu i nie możemy sobie przypomnieć, ani on, ani ja, jak się nazywa taniec, który poprzedzał tango, i wedle którego zasad, komponował wnuk włoskich emigrantów (z Apulii, a jakże, prawie z Bari) Astor Piazzola. Wszyscy muzycy włoscy, dobrzy muzycy, pochodzą z Jego konserwatorium. Tego wieczoru – notuję na bieżąco, przy stole, nie chcę tracić tych wszystkich myśli i wrażeń: „dali na to co mieli najlepszego – muzykę, jedzenie i sympatię”. „pasję, zdolności albo talent i chęć pracy”. Czekam na płytę z nagraniami tego zespołu, ujawnię nazwisko dyrygenta, nieprawdopodobnego podczas , właściwie – wspólnego tworzenia tej muzyki z zespołem na naszych oczach i uszach. Koncertu nie słucha się przy stole, siedzi się na krzesłach.

Trzeci dzień. Jedziemy nad Morze. Będzie wycieczka statkiem po morzu i zwiedzanie portu handlowego. Była ale tylko po małym morzu. Niestety, chociaż kapitan, wzorem wszystkich kapitanów wożących ludzi z lądu po morzu, chciał na trochę przestraszyć i oczywiście wjeżdżał na fale, które sam wcześniej zrobił. Po drodze mijamy stare drzewa oliwne, mają 200 – 300 lat, gałęzie przycina się po 50-ciu. Ale te stare, niezwykłe drzewa dają bardzo mało owoców. Taki zielony Dom Starców, napiszmy to z dużych liter.

Chyba z sześć razy jechaliśmy bulwarem nad Mare Piccolo, Spore zainteresowanie lokalnych telewizji naszymi oficjalnymi spotkaniami. Telewizje: TN, 100Studio, TM News, BS, i rejestrator magistracki. Oczywiście fotoreporterzy. W sumie 12 dziennikarzy. Wnętrza biurowe skromniejsze na pierwszy rzut oka niż w Bari, ale budynki = monumentalne. Pojawiają się w wystąpieniach i takie amicycje: „Szczecin jest rzeczywistością obecna w życiu Taranto.” >Academia Navale < – to o szczecińskiej Akademii Morskiej. Po włosku. W Taranto – bardzo dużo Polaków zostało po II wojnie. Na witrynach sklepów polskie nazwisko.” Taranto miało możliwość docenienia talentów oraz odwagi Polaków, [...] ciekawi są tego co jest za horyzontem. Potrzebujemy projektów, pomysłów z całego świata.[...] W taranto wiatr, który przynosi dobre myśli i dobre pomysły. Prezydent Jarmoliński: „Współpraca międzynarodowa zaczyna się w głowach zwykłych ludzi, a nie w głowach polityków.”

Kiedyś tu były duże pieniądze. Drzwi do magistratu mają chyba z 8 m wysokości, i ze cztery szerokości.

Na ulicach – oleandry z wielkimi liśćmi. Przy drogach – opuncje i wielkie agawy. Massafra. Mijamy wiele małych ciągników do pracy w sadzie. Ricci to jeżowiec, czarny potwór, zjadany na surowo.

Odnajduję taką notatkę: ”Zaszczuli człowieka zgodnie z prawem.” O czym rozmawialiśmy przy stole, z pewnością bez Włochów?

Przedostatni dzień w Taranto, to dzień z rybami. W hotelu – szwedzki obiad. Ostrzyliśmy sobie zęby na kalmary i ośmiornice, które, ułożone na lodzie, cieszyły oczy przy wejściu do sali, a właściwie systemu wielkich sal restauracyjnych. Ale nic z tego. Poczęstowano nas potrawami prostymi, ale niezwykle smaczne. Nr jeden to bezapelacyjnie frytowane anchois i jakieś sardele. Czuć, że wszystko świeże. Pure z grochu, pasztet z bakłażana (może to nie wtedy?), pasujące do kolejne to ....... tarta ze szpinaku z twarożkiem, i co to pasowało do tego pure? To było coś duszonego i zielonego. To ma nam starczyć do 22.00.

Port. Mijamy najpierw bulwar. Wielkie nabrzeża. 1.5 km. Długości, 2 tory kolejowe. Przeładowują 60 kontenerów na godzinę, 800 000 – 900 000 TU rocznie, pracuje tu 700 bezpośrednio zatrudnionych. I jest polski Giovanni czyli Jaś, tak się przedstawia. Z prezentacją

Koncert i długa pożegnalna kolacja w willi pod Taranto. Fortepian i akordeon. Mam wrażenie, że wykonawcy bawią się nieco naszym kosztem. Czuję, że oni chcą nam przekazać, że grają do kotleta. Cholera. W pewnym sensie może, podejrzenia moje się potwierdzają. Kupiłem płytą na której gra akordeonista, jest to coś zupełnie innego. Akordeonowy jazz, dobre.

Już raz tu byliśmy, kiedy to kierowca autokaru się pomylił, zawiózł nas do białej, z zewnątrz zupełnie nieforemnej wielkiej willi przy Appia Antica, . W dzień to w dzień, a noc to noc. Zupełnie inaczej. Korytarze, sale z walcowatymi sufitami, biały kamień, stylizowany na skały tynk, lekkie światło rozproszone. I nie czuć kuchni. Tym samym wrażenie dyskretnej elegancji jest utrzymane. Jest patio i fotele. A było to tak: najsamprzód, wg reguły suspensu, najpierw trzęsienie ziemi, a później atmosfera będzie się zagęszczać; 1. ryba gotowana z warzywami w środku plus kiwi, filet, ogon pozostawiony w samym końcu, ugotowana na parze zapewne, albo nie. Rarytas. Nic z niej nie uciekło. 2. Krewetki w cieście, warzywa marynowane delikatnie, 3. Paszteciki z bakłażana, 4. Płaskie pierożki ze stosownym sosem z czymś, 6. Pierożki z brokułami (szpinakiem)., 7. Filet z grzybami i serem. Coś nieprawdopodobnego. To jeszcze nie koniec. Ciastko z cienkim kleksem kremu. Ten krem to całe ciastko. Jak oni to robią? Widocznie umieją. I tradycyjnie, jak codziennie, espresso a do tego grappa. Najlepiej ogrzać w dłoniach grappa, podają schłodzoną dolać do kawy. Ta mikstura pozwala na lekkość rozmowy, już na stojąco, ożywia dialog i ciało.

W willi włączone ogrzewanie, ale i bez niego byłoby całkiem ciepło. noc jest chłodna. Są nawet pomysły na tańce.

Ktoś sobie przypomina, że miejscowy zespół piłkarski trenował Zbigniew Boniek. I my, i oni nie chcemy komentować tego tematu. Bari gra w II lidze włoskiej.

W Taranto – citta mezza mare, czeka nas spotkanie z administratorem prowincji oraz burmistrzem, podobnie jak Tomasz Jarmoliński wiceprezydent Szczecina, lekarzem-pediatrą.

Mare piccolo, to akwen o powierzchni 29 km.kw., gdzie hodują omułki (mule?), la cozza, które są specjalnością Taranto. Są najlepsze, ponieważ w morzu mniejszym bije 30 źródeł słodkowodnych i omułki są podobno smaczniejsze. 30 tys ton rocznie. Smak, czy opowieści o smaku, zakłóca widok huty, zakładów metalurgicznych oraz kłęby dymu, a raczej pary wydobywającej się z chłodni kominowych. Mare grande, to Morze Jońskie. Zwiedzamy twierdzę. To własność Włoskiej Marynarki Wojennej, prowadzone są prace konserwatorskie, część pomieszczeń jest adaptowana na potrzeby dydaktyki. Z dziedzińca twierdzy, bezpośrednio na nabrzeże prowadzą wielkie schody. W złącza pomiędzy stopniami wmontowane oczka do podtrzymywania dywanów. Tutaj, z nabrzeża do góry, tak na oko 2 – 3 piętra, wchodzą poważne delegacje rządowe, na dziedzińcu odbywają się uroczystości państwowe i miejskie. Magistrat znajduje się naprzeciwko twierdzy, plafony, ładne okna, wygódka dla niepoznaki przysłonięta rustykalnym stelażem z poczciwej łoziny. Mężczyznom nie wolno korzystać z damskiej toalety. Nie wiadomo czy odwrotnie też nie.

Ostatnie godziny w Bari to wizyta w Izbie przemysłowo handlowej Apulii, prezentujemy region i tym samym określamy obszary współpracy. Włosi proponują - ma powstać Izba, stowarzyszenie polsko-włoskie, z siedzibą w Szczecinie; mówi się o Domu Włoskim – odzież, turystyka, kultura, sektor spożywczy. I doradztwo. „ Muszą być ludzie, którzy to urzeczywistnią.”A i jeszcze była mowa o budownictwie, mają tu chęci i nadwyżki mocy produkcyjne. Kończy się zapewne wielkie budowanie na „włoskim obcasie”, mimo że krajobraz niszczy optymistyczny widok wielkich żurawi. Umowę o współpracy, statut przygotują Włosi. Najważniejsze i najprostsze spotkanie. Znowu Polacy, a właściwie Polki. To pracująca w firmie GI Worker , która ma przedstawicielstwo w Szczecinie. Zapomniałem jeszcze o Marysi z Monopoli, która pracuje w kawiarni na starym mieście. Prezes Izby mówi: „świat żeby się poznać, musi się spotykać.”, i jeszcze „Trzeba wymieniać informacje dokładne, informacje które wywierają wpływ na rzeczywistość odnoszącą się do biznesu.”

Pospieszny wyjazd, ostatnie krawaty. Pełna szajba. Nie ma czasu na zakupy, nie znamy „tanich” sklepów, a hodowana tkliwie wizja zakupu 10 litrów prawdziwej oliwy „od chłopa” wzięła w łeb. Jeszcze nie wiemy jakie atrakcje szykuje nam „Alitalia”. Dowiemy się na dworcu w Berlinie, wściekli, brudni i źli. Nie było naszych bagaży. Tylko naszych, co dziwne.

Zaraz po starcie z Mediolanu przeżyliśmy silne turbulencje. Później było już normalnie, ale siadając na lotnisku Tegel, samolot usiadł zdecydowanie. Dzięki traktatowi z Schengen bez problemów przejeżdżamy przez granicę. Przy Górnym Siadle przypomina mi się pole golfowe z palmami i piniami. Nie wiedzieć czemu, a było takie pole rzeczywiście, dziwne z palmami. Może były tam oleandry, pewnie tak.