Wojciech Hawryszuk - 1953-2020

Myśli przyłapane - cytaty, komentarze, zapiski...

1954 Nowy York Tu, w świecie konfekcji przemysłowej, często przypominają mi się neapolitańscy artisiano, rzemieślniczy, którzy w maleńkich warsztacikach przy brudnych zaułkach, pełni nabożnego skupienia łatali podeszwy starych butów, rzeźbili pancerze maleńkich żółwi, naprawiali zegarki czy parasole. Ta radość rzemieślników jest jednym z elementów twórczych kultury? Bez rzemieślniczej gotowości i radości nie istnieje”wielka sztuka” ani „wielka literatura”.

Sándor Márai „Dziennik”

 

 

Rozmowę przeprowadził i spisał Krzysztof Wasilewski z Gorzowa Wielkopolskiego.

Relacja Wojciecha Hawryszuka. Rozmowa została przeprowadzona w dniu 7 października 2012 r. w kawiarni (Galeria „Kaskada”) w Szczecinie. Rozmowa rozpoczęła się o godz. 10.00 i trwała ponad godzinę. Przebiegała w miłej atmosferze.

Ukończyłem Politechnikę Szczecińską. Ale to dla pracy dziennikarskiej nie ma żadnego znaczenia jakie studia się kończy. Nie wierzę w studia dziennikarskie. Nie wiem co mogą one dać człowiekowi. Sam wiem, po swoich doświadczeniach dziennikarskich, że w zasadzie powinienem mieć więcej doświadczenia, więcej takiej współpracy, gdzie potrzebny byłby mistrz. Ja na przykład kogoś takiego zawsze szukałem, ale niestety nigdy nie znalazłem. Do wszystkich rzeczy musiałem dochodzić sam.

Pochodzę z Ostrowi Mazowieckiej. Do Szczecina trafiłem na studia. Po studiach pracowałem przez rok w Polskim Radio w Szczecinie. To się skończyło. I wtedy kolega powiedział mi, że w Gorzowie jest praca, więc tam pojechałem. Byłem w dość trudnej sytuacji, bo nie przedłużono mi pracy w Radiu Szczecin. Byłem tam na takiej próbie przez rok, a potem nie było już dla mnie miejsca. Tak więc jak usłyszałem, że dziennikarzy szuka „Ziemia Gorzowska” to od razu zdecydowałem się spróbować. Przyjechałem do Gorzowa na rozmowę i okazało się, że jakoś się dogadaliśmy ze Redaktorem Naczelnym „Ziemi” Stefanem Wachnowskim i podjąłem tam pracę. Już nie pamiętam czy zacząłem pracę tak zupełnie z marszu, czy wróciłem do Gorzowa po tygodniu. W każdym bądź razie dosyć szybko tutaj przyjechałem i rozpocząłem pracę jako dziennikarz w tygodniku pt. „Ziemia Gorzowska”.

Pracę w „Ziemi Gorzowskiej” rozpocząłem w 1980 r. Tygodnik był wydawany przez zielonogórski oddział Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej. To była w ogóle moja pierwsza od wielu lat wizyta w Gorzowie, wcześniej, zanim przyjechałem tutaj na rozmowę o pracę, prawie wcale nie znałem tego miasta. W latach 70. współpracowałem z dyrektorem Teatru im. Juliusza Osterwy w Gorzowie, Andrzejem Rozhinem. Raz na jego zaproszenie przyjechałem raz na premierę sztuki, już teraz nie pamiętam czy to była „łaźnia” czy „Pluskwa” Majakowskiego. Pamiętam za to, że scena posiadała bardzo ciekawą scenografię, bardzo spora była aranżacja foyer. Jak większość tych miast, Gorzów był zapuszczonym miastem. Bez względu na to, że było to miasto wojewódzkie, to jednak wiele mu wtedy brakowało. Wszystko się dopiero budowało, nie mówię tylko o mieszkaniach, ale też o lokalach dla odpowiednich instytucji. Jednocześnie było w Gorzowie kilka takich naprawdę fajnych miejsc. Pamiętam, że była pływalnia w „Stilonie”, z której często korzystałem. Tu się nauczyłem pływać. Było też lodowisko. Dobrze oczywiście wspominam teatr, który jak na ówczesne możliwości stał na bardzo wysokim poziomie i który często odwiedzałem. To był taki bardzo sympatyczny, otwarty na ludzi teatr. Nie bez znaczenia było także te, że budynek od początku został zbudowany z przeznaczeniem na teatr.

„Ziemia Gorzowska” to mój pierwszy kontakt z profesjonalnym dziennikarstwem pisanym. Drukowanym, bo wcześniej przez osiem lat współpracowałem z radiem i właśnie w tym medium widziałem siebie. Wcześniej pisałem jakieś teksty, ale to nie była stała współpraca, „Ziemia Gorzowska” natomiast to był dla mnie sprawdzian czy poradzę sobie w gazecie, w której praca różniła się i to dosyć mocno od pracy w radiu.

Nie miałem jakiś szczególnych odczuć jeśli chodzi o redakcję tygodnika. To była taka zwykła, normalna redakcja. Każdy miał jakieś swoje „muchy w nosie” i chciał udowodnić, że to on jest lokalną gwiazdą, że to on jest ten lepszy, ten ciekawszy. Jak przychodziłem do „Ziemi Gorzowskiej” to w ogóle sobie nie wyobrażałem co miałbym tam robić, czym mógłbym się tam zajmować. Przez to, że był bardzo zły system wprowadzania ludzi do zawodu, który wymagał, aby ludzie wskakiwali od razu na głęboką wodę. To powodowało, że człowiek nie miał takiego hamulca. Ciągle mu się marzyły reportaże, a do tego trzeba dorosnąć. A to trwa długo. Jak odchodziłem z „Ziemi Gorzowskiej” to mi redaktor naczelny powiedział, że za wolno długo piszę. Nie wiem czy faktycznie był to powód, że się ze mną pożegnano, ale tak wtedy powiedział. Rzeczywiście, długo pisałem, bo uważałem, że, aby napisać dobry reportaż, trzeba się do niego dobrze przyłożyć. Faktem jest, że jedyne teksty z „Ziemi Gorzowskiej”, akurat w momencie odejścia które były zauważone przez np. „Politykę”, to były moje teksty. Jak omawiano prasę lokalną, to cztery moje teksty wymieniła „Polityka”. Owszem pisałem długo, bo nie da się tego szybko pisać. Szybko można pisać newsy, ale pytam się ile newsów może być w Gorzowie. Tym bardziej, że niektóre informacje zdobywali jeszcze koledzy i koleżanki z redakcji, więc nie starczyłoby na wszystkich. Cały czas jednak brakowało mi tego mistrza, który mógłby mną pokierować. Bo pracę w tym zawodzie powinno zaczynać się od rzeczy małych, krótkich notatek i informacji. Dopiero jak się opanuje redagowanie takich rzeczy, to można próbować trudniejszych gatunków dziennikarskich.

Gdybym teraz zaczynał, to z pewnością miałbym więcej pomysłów na swoją pracę w „Ziemi Gorzowskiej”. Na przykład cały nieopanowany obszar turystyki. Wtedy tego do końca tak nie doceniałem, czy może nie zauważałem, ale woj. gorzowskie było ciekawym obszarem geograficznym, który mógł przyciągnąć sporą liczbę turystów. A pamiętam, że Stefan Wachnowski nie wyrzucał nas poza Gorzów. A tamto województwo było naprawdę ciekawe. Miało ciekawe tereny, ciekawe miejsca. Można było spotkać wielu interesujących ludzi, którzy chętnie opowiedzieliby swoje historie. Właśnie historia tego regionu – to była dopiero ciekawa rzecz. O tym wszystkim powinno się wtedy pisać, a niestety skupialiśmy się na sprawach miejskich. Pewnie partia nie była specjalnie zapalona do takiego objeżdżania województwa i pisania o jego sprawach. Niektórzy redaktorzy jeździli co prawda w teren, ale te teksty, który potem powstawały też niewiele mówiły o samym województwie. Ja bardzo rzadko wypuszczałem się poza miasto, można powiedzieć, że byłem „gorzowo-centryczny”. Chociaż jak się okazało – nie do końca.

Nie pamiętam żadnych problemów z cenzurą. Dotyczy to zarówno tej cenzury oficjalnej czyli Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, jak i tej cenzury mniej oficjalnej, czyli redakcyjnej. Po prostu zdawałem sobie sprawę, że o pewnych sprawach nie należy pisać. Jak ktoś zachowa przyzwoitość wobec swoich rozmówców, to nie będzie miał takich problemów. Tak było w moim przypadku. Jak napisałem taki tekst o jednym Państwowym Gospodarstwie Rolnym, w którym na razie zdechło trzy tysiące owiec. Odpowiedzialny za to był dyrektor, który tak, a nie inaczej zarządzał gospodarstwem. Później okazało się, że był to szwagier tego mojego kolegi, który pierwszy mi powiedział o pracy w „Ziemi Gorzowskiej” i przez którego w ogóle do Gorzowa trafiłem. Kiedy o tym pisałem, to nie miałem pojęcia o tych związkach. Ale tak czy inaczej, w swoim tekście nie wymieniłem nazwiska dyrektora. Chociaż oczywiście mogłem po nim pojechać, bo miałem twarde dowody i zapewne po takim artykule dostałby zwolnienie dyscyplinarne i taki byłby koniec jego kariery. To naprawdę była sprawa dużego kalibru. Pojechałem do tego PGR-u, ale nie chciał ze mną rozmawiać, chociaż chciałem poznać jego stanowisko.

Nie napisałem o tym, bo uważałem, że nie taka jest rola dziennikarza. Ważne było zrelacjonować to, co się wydarzyło, a nie niszczyć ludzi. To był rok 1980, materiał nakręciła telewizja, a dyrektor pozostał. Podobnie było też z innym człowiekiem, na którego podpuszczali mnie w redakcji. Już dokładnie nie pamiętam o co chodziło. Był taki kierownik Wydziału Mechanicznego w gorzowskim „Ursusie”. Oczywiście znałem jego nazwisko i wszystkie dane. „Solidarność” chciała go wyrzucić z pracy, ale z tego co mówili ludzie wynikało, że te wszystkie problemy wynikały nie z tego, że był zły, ale po prostu pilnował dyscypliny. Stąd wszyscy w jego wydziale otrzymywali premie, bo dobrze wypełniali swoje obowiązki. Ale ten kierownik też nie chciał ze mną rozmawiać. Nie wiem dlaczego. A w redakcji mnie podpuszczali koledzy, żebym mu dopieprzył, żebym go obsmarował w swoim artykule. Nie zrobiłem tego, bo znowu uważałem, że gazeta to nie jest miejsce na realizację jakiś osobistych zemst.

Pozycja dziennikarza zależała tak naprawdę od niego samego. To nie było tak, że wszyscy się bali dziennikarzy i byli na ich skinienie. Jeśli sam dziennikarz nie potrafił wyegzekwować swoich praw, to nikt mu w tym nie pomógł. Pamiętam, że w liceum ogólnokształcącym w Dębnie wybuchł bunt jednej klasy. To była taka specjalna klasa, wyselekcjonowana już od podstawówki aż po liceum. Oni się jakoś zbuntowali i mieli problem z dyrektorem. Pojechałem więc do tej szkoły, żeby zobaczyć jak tam to wszystko wygląda i żeby porozmawiać z wychowawcami, nauczycielami i w końcu z samymi uczniami. Zapowiadał się ciekawy materiał na artykuł. Jak tam pojechałem i zacząłem rozmowę z dyrekcją to czułem się jak na przesłuchaniu w Urzędzie Bezpieczeństwa. To pamiętam dokładnie. Obaj dyrektorzy obrabiali mnie równo. Pytali się po co przyjechałem, dlaczego chciałem rozmawiać. Tych pytań było bardzo wiele. Jaki kiedyś przesłuchiwali mnie funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, to i w tej szkole ta rozmowa wyglądała niemal identycznie. Nie wiem skąd ci dyrektorzy to potrafili, czy mieli jakieś przeszkolenie, ale faktycznie to tak wyglądało.

Nie czułem jakiegoś większego szacunku. Ale każdy nauczony doświadczeniami prasy, mediów partyjnych, wiedział, że dziennikarze potrafią zmanipulować tekst i napisać nieprawdę. Ja ze swojej strony starałem się tego wystrzegać i zawsze pisałem to, co usłyszałem, albo czego się dowiedziałem. Nie manipulowałem informacją. Nie miałem po prostu takiego nacisku ze strony redaktora naczelnego, że coś muszę napisać. Tak samo nie pamiętam jakiś nacisków ze strony partii. O ile pamiętam, to raz odbyło się takie spotkanie partyjne, poświęcone szpitalowi, w którym brałem udział.

Zajmowałem się tym szpitalem, bo tak naprawdę nikt nie chciał tego tematu. Szpital w Gorzowie to było to takie kukułcze jajo, którego każdy bał się ruszyć. On budował się przez wiele lat, co raz wychodziły jakieś problemy. W końcu stał się takim tematem drażliwym, bo pokazywał słabość partii, która nie potrafiła dopilnować budowy szpitala w stolicy nowego województwa. Znalazło się parę osób w Komitecie Wojewódzkim PZPR, które miały kilka głupich pomysłów. To nie było oficjalne stanowisko partii, ale np. znaleźli się ludzie, którzy mówili, że trzeba prostować blachę trapezową, żeby było jej więcej. Chodziło o oszczędności. żeby zaoszczędzić pieniądze proponowano różne rzeczy, które tak naprawdę świadczyły o niewiedzy tych ludzi. Ja się tym zajmowałem i często rozmawiałem z pracownikami budowy, którzy właśnie sprzedawali mi te informacje. Nie o wszystkim oczywiście można było pisać. I właśnie ta taka partyjna jazda miała miejsce raz czy dwa, właśnie w sprawie szpitala. Bardzo wtedy nas naciskali, ale poza tym, to raczej nie.

Kiedyprzychodziłem do „Ziemi Gorzowskiej”, to trwały zapisy w redakcji do „Solidarności”. To był październik albo listopad 1980 r. Nie pamiętam, żeby na kolegiach redakcyjnych były jakieś spory dotyczące stosunku do „Solidarności”. Nigdy nie odbierałem, aby Janusz Ampuła czy Stefan Wachnowski, a więc redaktorzy naczelni tygodnika, jakoś specjalnie odnosili się do tego problemu. Ampuła to był taki pistolet, Wachnowski był z kolei taką bardzo dobrotliwą osobą. Ale jeżeli chodzi o jakieś naciski polityczne w sprawie „Solidarności” to chyba nie było. Kiedyś chyba była taka rozmowa – niestety nie pamiętam już z kim – żeby jednak trochę podjudzać ludzi przeciwko „Solidarności”, żeby trochę nakręcać ten temat. Myślę jednak, że ta krytyka byłaby nawet bez nacisków uprawniona i mieściła się w granicach obiektywnego dziennikarstwa. Takie „dzikie” spotkania związkowe pamiętam, ale z oczywistych powodów nie pisałem o tym.

Nie zarejestrowałem, aby przedstawiciel Komitetu Wojewódzkiego PZPR brał udział w naradach. Może i brał, ale jakoś nie odczuwałem tego. „Ziemia Gorzowska” była organem PZPR, a nie Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gorzowie, co dawało temu pismu pewną niezależność. Osobiście, partii w redakcji nie widziałem. Sam popełniłem taki tekst pt. „Czwarty zakręt w Lewiczynku”. Chciałem zobaczyć jak wygląda takie zebranie partyjnej w małej miejscowości, na wsi. Napisałem o czym się na tej wsi mówi, jak wygląda ta partia na wsi. Po publikacji tego tekstu nie miałem problemów. W końcu napisałem prawdę. A jak się napiszę prawdę, to zawsze komuś nadepnie się na odcisk. Później, kiedy pracowałem w „Stilonie Gorzowskim” to miałem taką lekką jazdę, bo przeprowadziłem rozmowę z Antonim Perzem. To był pracownik zakładów, ale jednocześnie członek Komitetu Centralnego PZPR, więc człowiek całkowicie poza zasięgiem Komitetu Wojewódzkiego w Gorzowie. I podczas tego wywiadu, Perz ostro skrytykował partię i zakład, i powiedział co on tak szczerze o tym wszystkim myśli. Tekst się ukazał, bo przecież cenzura nie mogła ingerować w słowa członka Komitetu Centralnego. To było dosyć ciekawe przeżycie, bo ten Perz nie przebierał w słowach opisując sytuację w partii i w kraju. Oczywiście sporo ludzi miało po publikacji tego tekstu wiele pretensji do mnie. Pamiętam właśnie różne rozmowy i ostrzeżenia. Natomiast żadnych oficjalnych sankcji z tego powodu nie miałem.

Z „Ziemi Gorzowskiej” odszedłem w 1981 roku. Było to chyba na wiosnę – w czerwcu albo marcu. W każdym bądź razie mniej więcej w tym czasie. Krótko pracowałem chociaż uważam, że napisałem kilka ciekawych tekstów, które odbiły się jakimś tam echem wśród czytelników. Jak już powiedziałem, wiele pretensji było o to, że wolno piszę. Wachnowski mi powiedział, że jestem za mało efektywny. Może był inny powód? Bo w końcu interesowałem się „Solidarnością”, chodziłem na zebrania, rozmawiałem. Nikt mi jednak nie powiedział tego wprost, że to mogło chodzić właśnie o to. Faktycznie nie uczestniczyłem wprost we wszystkich tych strukturach „Solidarności”, nie brałem udziału w jej działaniach. Ale może właśnie zwykła ciekawość wystarczyła. Oczywiście należałem do „Solidarności”. Nie pamiętam jednak, żebym miał z tego powodu jakieś problemy. Znałem Edwarda Borowskiego i innych liderów gorzowskiej „Solidarności”. Tam było wiele takich spotkań, na które chodziłem, słuchałem i rozmawiałem.

Było wiele tematów podczas takich spotkań, które mi się nie podobały, których nie akceptowałem. Jednak uważałem, że krytyka tych spotkań i ludzi „Solidarności” w gazecie partyjnej była nie w porządku. To byłaby oczywiście woda na młyn i bardzo by się redaktorowi i całej partii podobało, gdybym napisał kilka takich tekstów krytykujących „Solidarności” i konkretne osoby z nazwiska. Ale wiedziałem, że po czymś takim byłbym persona non grata w „Solidarności” i niczemu dobremu takie teksty by nie służyły. Należało pominąć niektóre wątki, które były zauważalne w wypowiedziach niektórych liderów „Solidarności”, niektóre ich postawy. Jakoś „Solidarność” nigdy mi nie robiła wymówek z racji zawodu, który pełniłem. Wszyscy wiedzieli, że pracuję w „Ziemi Gorzowskiej” i nikomu to nie przeszkadzało. Nie pamiętam już czy pracowałem wtedy w „Ziemi Gorzowskiej” czy może już w „Stilonie Gorzowskim”, ale popełniłem taki artykuł pt. „24 godziny spotkania wyborczego Solidarności”. To było w maju albo czerwcu – już nie pamiętam. W tym reportażu napisałem, że w Domu Kolejarzu, gdzie odbywały się obrady, śpiewały słowiki, bo je najbardziej zapamiętałem. Niektórym to się nie podobało, że piszę o „Solidarności” w taki sposób, że podkreślam jak długo rozmawiają, że trudno znaleźć im kompromis, że są kłótnie. Ale tak ja to widziałem i odbierałem. Nie mogłem napisać inaczej niż było, chociaż oczywiście starałem się być w swoich ocenach „Solidarności” bardzo wyważony, żeby dodatkowo nie jątrzyć pomiędzy stronami.

Po odejściu z „Ziemi Gorzowskiej” od razu trafiłem do „Stilonu Gorzowskiego”. To była normalna, fajna gazeta zakładowa. Redaktorem naczelnym czasopisma był Stefan Cieśla. Tam też pracowało małżeństwo Andrzeja i Grażyny Cudaków. To małżeństwo zrobiło dalszą karierę w mediach, Andrzej chyba swojego czasu pełnił wysokie funkcje w telewizji publicznej. Praca dla „Stilonu Gorzowskiego” nie różniło się bardzo od pracy w „Ziemi Gorzowskiej”. Zajmowałem się tam wieloma rzeczami. Jedna rzecz, to ten wywiad z Perzem, o którym wspominałem, a który spowodował ostrą krytykę partyjną. W sumie w „Stilonie” pracowałem cztery – pięć miesięcy, więc sporo tematów nie udało mi się napisać i tak naprawdę zanim dobrze poznałem redakcję, to już z niej odszedłem. Ale „Stilon” to było pismo na wysokim poziomie, w którym można było pisać o wielu sprawach, także o kulturze, sprawach społecznych, itd. Można je było kupić nie tylko w samym zakładzie, ale egzemplarze były także dostępne w całym mieście i regionie.

We wrześniu 1981 r. pojechałem na Krajowy Zjazd Delegatów „Solidarności” do Gdańska. Brałem udział w pierwszej i drugiej części zjazdu. Tam spotkałem moich kolegów z gdańskiej Studenckiej Agencji Radiowej, którzy prowadzili radio zjazdowe. Na początku współpracowałem z nimi, potem przeniosłem się do Radia Mazowsze. Po każdym dniu zjazdowym wydawaliśmy kasety magnetofonowe, z nagraniami obrad, też z naszymi komentarzami. Te kasety potem jeździły po Polsce.

Ze „Stilonu Gorzowskiego” zrezygnowałem, bo otrzymałem propozycję powrotu do Szczecina. W 1982 r. pojawiła się szansa przywrócenia festiwalu „Fama” w świnoujściu i do tego bardzo się zapaliłem. Byłem już po rozmowie z Aleksandrem Kwaśniewskim i dostałem od niego pełnomocnictwo do organizowania festiwalu. Pamiętam, że 14 grudnia 1981 r. miało być spotkanie klubów studenckich w Krakowie, ale oczywiście do niego nie doszło. Ostatecznie zrobiłem festiwal w 1983 i 1984 roku. Współpracę z Radiem Szczecin nawiązałem ponownie dopiero po 2000 r. Wcześniej były jakieś epizody ze współpracą z mediami, z prasą czy radiem. Bardziej mnie jednak pociągała wtedy praca w radiu, chociaż gdybym miał dzisiaj wybierać, to pewnie zdecydowałbym się na prasę . Oczywiście radio ma tę zaletę, że jest tworzone „na żywo”, jest lepszy kontakt z odbiorcą, ze słuchaczem. Jest to bardziej dynamiczne. Ale według mnie pisanie jest o wiele ciekawsze, daje człowiekowi szansę na pełne wyrażenie tego wszystkiego, co ma w głowie. W radiu to wszystko odbywa się bardzo szybko, jednak w gazecie, przynajmniej w czasach kiedy ja pracowałem, to tempo było wolniejsze i pozwalało na spokojniejszą i bardziej merytoryczną pracę nad tekstem.

Przyjazd do Gorzowa traktowałem jako przygodę. Bardzo się cieszyłem, że odważyłem się wyjechać ze Szczecina, że udało mi się znaleźć zajęcie poza tym obszarem, gdzie miałem znajomych i przyjaciół. To było dla mnie ważne, bo potwierdzało, że posiadam jakieś umiejętności, które mogą się przydać w gazecie. Nie mówię, że one były umiejętnościami dużymi, bo to byłaby nieprawda, ale myślę, że nie mam co się wstydzić tych tekstów, które ukazały się w „Ziemi Gorzowskiej” i „Stilonie Gorzowskim”. Myślę, że gdybym miał trochę więcej doświadczenia, to dłużej trwałaby moja przygoda z gorzowską prasą. Bo jednak te tematy, o których pisałem to nie były tematy, do których można by było wrócić po jakimś czasie. A byli dziennikarze, którzy na przykład co roku pisali o jakimś festiwalu w Deszcznie. I co roku jeździli do tego Deszczna, relacjonowali wydarzenia, które w dużej mierze pokrywały się z tymi z lat wcześniejszych. Tacy dziennikarze też się zdarzali. Ja natomiast interesowałem się innymi problemami. Pamiętam, że kilka tekstów napisałem o rolnictwie. Już nie pamiętam dokładnie co to było, ale wiem, że spotkałem się z panią wiceprezes Kółek Rolniczych. To były właśnie takie, może nie najważniejsze, ale interesujące tematy.

Trudno jest mi wyrazić jednoznaczną opinię na temat zespołu redakcyjnego „Ziemi Gorzowskiej”. Nie byłem ich kolegą z podwórka ani z ulicy. Nie uczyliśmy się w tym samym liceum, każdy miał jakieś swoje muchy w nosie. Ta kwestia dorastania w jednym mieście, w jednej okolicy nie jest wcale taka błaha. Bo jednak Gorzów stanowił dla mnie wielką tajemnicę, musiałem się go uczyć, jego historii, różnych zachować ludzkich. A pozostała część zespołu dorastała w tym mieście, była w jakiś sposób z nim związana. Dzięki temu mieli też ułatwione zadanie jeśli chodzi o wyszukiwanie tematów. Po prostu wiedzieli gdzie pojechać, z kim porozmawiać, gdzie coś interesującego może się zdarzyć. A ja chyba pracowałem zbyt krótko w „Ziemi Gorzowskiej”, żeby tego wszystkiego się nauczyć. Tak więc przegrywałem już na starcie, chociaż Gorzów i cała okolica bardzo mi odpowiadały i lubiłem to miasto.

Nie odczuwałem jednak, żeby redakcja jakoś specjalnie mnie sekowała czy robiła problemy. Jakieś kłótnie czy niedomówienia się zdarzały, głównie z takiego powodu, że ktoś wszedł na teren zainteresowań kogoś innego i to rodziło pewne spięcia. Jak w każdej „normalnej” redakcji. Jednak, żeby to było coś w postaci jakieś takiej złośliwości czy ustawienia kolegów przeciwko mnie, to nie pamiętam takich sytuacji. Zresztą oni się równo cieli między sobą, więc może zwyczajnie nie mieli na mnie czasu. Czy to Terasa Kamińska, czy Dorota Frątczak, czy ktoś inny – wszyscy uważali się za tego najważniejszego. Był taki jeden facet od sportu, nie pamiętam już jego nazwiska. Z nim miałem jakieś takie bliższe relacje. Pamiętam z kolei, że Andrzej Włodarczak był raczej taki neutralny. Ampuła, jak już powiedziałem, był takim pistoletem i czasami potrafił wyskoczyć z czymś i postawić pracownika do pionu. Ale ogólnie nie mogłem narzekać na zespół. Poza właśnie takimi typowo zawodowymi spięciami, że ktoś wszedł komuś na ambicję, czasami nawet niechcący, to nie było innych sytuacji. Dobrym duchem redakcji była Ewa Nogieć, plastyczka i Kinga Andrzejewska, sekretarka.

Poza pracą w redakcji były jakieś imprezy. Nie mówię, że nie było. Całkiem przyjemne były. Spotykaliśmy się z różnych powodów. Pamiętam, że jak kolejny numer został zredagowany i ukazywał się drukiem, to redakcja spotykała się. W trakcie takich spotkań rozmawiało się na różne tematy, niekoniecznie związane z dziennikarstwem i „Ziemią Gorzowską”. Oczywiście był też alkohol, który rozluźniał atmosferę. Nie wszyscy na takie spotkania przychodzili, bo niektórzy mieli swoje sprawy, np. Dorota Frątczak miała chyba wtedy małe dziecko i bardzo rzadko przychodziła na takie spotkania. Myślę, że redakcja to nie było miejsce na poznanie przyjaciół, ale takie koleżeńskie stosunki panowały i chyba nikt nie narzekał. Poza spięciami, o których mówiłem, nie pamiętam większych kłótni. Kolegium redakcyjne też było chyba zgodne. Każdy po prostu przedstawiała tematy, nad którymi pracuje i w większości były one akceptowane.

Trudno mi wymienić kogoś z redakcji, kogo bym najmilej czy najgorzej wspominam. Starałem się zachowywać neutralnie i nie uczestniczyć w tych wszystkich sporach, jeśli takie się pojawiały. Pamiętam Stefana Wachnowskiego, redaktora naczelnego, który przyjmował mnie do pracy. Trudno jest mi coś więcej na jego temat powiedzieć. Na pewno nie mogę przyłączyć się do tego chóru, który wszystkich dziennikarzy partyjnych gazet wrzuca do jednego worka z napisem komuniści. Sprawa była jednak o wiele trudniejsza i skomplikowana. Z Wachnowskim nie rozmawiałem na temat systemu, komunizmu czy innych spraw politycznych. Ale pamiętam, że jak pojawiał się ten temat, że jak były jakieś naciski ze strony partii czy władz lokalnych, to Stefan zawsze reagował podobnie. Nie dawał się zastraszyć, starał się zachować przyzwoitość i starał się, żeby i „Ziemia Gorzowska” była przyzwoita. Parę takich przykładów miałem gdy ktoś coś tam nadawał długo przez słuchawkę, to Wachnowski odkładał na bok słuchawkę, po czym znowu ją brał, a ten ktoś dalej mówił. Pokazywało to jaki on miał stosunek do tej całej partyjnej mowy.

Z prasą „Solidarności” i drugiego obiegu nie miałem styczności. Nie pisałem dla nich. Czasami zdarzyło mi się przeczytać jakieś numery, ale sporadycznie. Tak jak wszyscy, jak wpadło w ręce, to było czytane. Ale, żeby mnie to intrygowało, to nie. Nie brałem udziału w działalności stricte politycznej „Solidarności”. Owszem, interesowało mnie to, chodziłem na spotkania, ale to wszystko. Trudno mi powiedzieć dlaczego z tą prasą miałem taki mały kontakt. „Solidarność” to także było trochę zamknięte środowisko, zwłaszcza te osoby z kierownictwa. Podejrzewam, że prasę tworzyły też osoby nie z przypadku, które już się ze sobą znały. Więc pewnie na osoby z zewnątrz nie było tam miejsca. Dopiero później, jak już mówiłem, robiłem rzeczy dla Radia Mazowsze podczas Zjazdu. Z Anną Szymańską zrobiliśmy wywiad z ks. Tisznerem, kapelanem Zjazdu. Został wydany na kasecie p/t „Polski Młyn”, który to tytuł wziął się z jednej z Jego homilii, które wygłaszał podczas porannej mszy. -Ze spraw związanych z „Solidarnością”, to oprócz tego artykułu o obradach, o którym mówiłem, napisałem także tekst – to był wywiad – z Andrzejem Wajdą, po gorzowskiej premierze „Człowieka z marmuru”. To akurat napisałem do „Kwadratu”. To był miesięcznik Związku Zawodowego Pracowników Poligrafii. Miałem nawet z nimi współpracować na stałe, ale coś się popsuło i nic z tego nie wyszło. Ale nie miałem oporów, żeby pisać dla tego czy innego tytułu. Tam, gdzie chcieli mnie drukować, tam pisałem. żałowałem, że z tym „Kwadratem” nic nie wyszło, bo było to ciekawe pismo wydawane w Szczecinie. Warto pamiętać, że było to pismo legalne, podlegające cenzurze, itp. Tak więc to nie była akurat współpraca z prasą drugiego obiegu w dosłownym znaczeniu tego terminu, ale współpraca ze środowiskiem „Solidarności” już tak. Zresztą, jak już mówiłem, znałem wiele osób z „Solidarności” i zawsze nasze kontakty były dobre. Nie pamiętam większych zatargów, też nikt nie robił mi problemów, że byłem dziennikarzem „Ziemi Gorzowskiej”, a więc gazety partyjnej. Zresztą jako redakcja aż tak bardzo do tej partyjności nie przywiązywaliśmy uwagi. Staraliśmy się, aby było to pismo ciekawe dla czytelników i to był podstawowy cel.

Do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (SDP) nie należałem. Po prostu byłem zbyt świeży. W „Ziemi Gorzowskiej” pracowałem kilka miesięcy, podobnie w „Stilonie Gorzowskim”. Wcześniej współpracowałem ze szczecińskim radiem, ale jak już mówiłem, staż mi się skończył po roku i nie przedłużyli mi umowy. żeby należeć do SDP trzeba było mieć odpowiedni staż, a także odpowiedni dorobek. A ja coś tam zrobiłem w radiu, coś tam w prasie i tyle. Nie próbowałem się nawet dowiadywać jak wygląda proces wstępowania do SDP, ale podejrzewam, że byłaby przede mną jeszcze długa droga. Chociaż większość redakcji chyba jednak należała do SDP. Po odejściu z „Ziemi Gorzowskiej” i „Stilonu Gorzowskiego” ta kariera dziennikarska w ogóle przestała mnie interesować, więc siłą rzeczy nie dostałem się do SDP. Zajmowałem się już festiwalem „Fama” i zainteresowałem się taką animacją kultury, która mnie bardziej interesowała. Było i prywatne radio – Pomorska Stacja Radiowa, romans był burzliwy ale „wyprodukowałem” jako autor i prowadzący 442 programy „1000 pytań na godzinę”, po którym zostało mi ok. 10 000 haseł i pytań z różnych dziedzin. Współpracę z radiem rozpocząłem na nowo dopiero po 2000 roku. Od 2008 do 2011 miałem swoją audycję na żywo w Radiu Szczecin, związaną z festiwalem „Gramy”.

Jako dziennikarz „Ziemi Gorzowskiej” nie zarabiałem wiele. Zarobki dziennikarza zależały przede wszystkim od tego ile pisał i ile z tego, co napisał, ukazało się drukiem. Każdy dziennikarz otrzymywał jakąś stałą pensję, która była raczej niewielka, a resztę wypracowywał w formie wierszówki. Siłą rzeczy, kto im więcej pisał, im więcej jego tekstów było drukowanych, tym więcej zarabiał. Jak już mówiłem, pisałem nie wiele, bardzo przykładałem się do swoich tekstów, co musiało odbić się na tempie ich przygotowania. Chociaż udało mi się wydrukować w „Ziemi Gorzowskiej” kilka ciekawych reportaży, to jednak kokosów z tego nie było. Teraz może się wydawać, że dziennikarze w tamtych czasach zarabiali nie wiadomo ile. Ja, ale także moi koledzy i koleżanki z redakcji musieliśmy się nieźle natrudzić, żeby zarobić godziwe pieniądze. Ja pamiętam, że z mojej pensji mogłem się utrzymać, ale też bez żadnych rewelacji. Pensja na pewno starczała na życie, na opłaty, ale to tyle. Mieszkania od redakcji nie otrzymałem, sam musiałem je znaleźć i sobie wynająć. Jak zaczynałem pracę w „Ziemi Gorzowskiej” to redakcja mieściła się w takim mieszkaniu, w bloku. To wszystko dopiero powstawało. Pamiętam, że to było na ul. Staszica, naprzeciwko był taki bar – knajpa. Tam chodziliśmy coś zjeść.

Warunki były takie, że pracowaliśmy w jednym pokoju. Pamiętam takiego faceta, który się sportem zajmował, on był po mojej lewej stronie. Zresztą miałem z nim bardzo dobre kontakty, takie sympatyczne. Praca w „Ziemi Gorzowskiej” wyglądała w ten sposób, że większość pracy odbywała się albo w domu, albo w terenie. Bo po co siedzieć w redakcji, w takiej ciasnocie, skoro można to samo na spokojnie napisać w domu. Potem się tylko dzwoniło do redakcji i mówiło czy artykuł jest gotowy, czy nie. W domu miałem taką starą maszynę do pisania, wyskakiwały z niej poszczególne litery. Potem przynosiłem tekst do redakcji i tam on był już przepisywany przez maszynistkę albo sekretarkę. Już teraz dokładnie nie pamiętam. Podobnie były robione korekty. To wszystko musiało być sformatowane, żeby było wiadome ile tych znaków wchodzi, itd.

Zostałem zatrudniony w „Ziemi Gorzowskiej” na etacie dziennikarza – publicysty. Pamiętam, że inni byli zatrudnieni w zakładach, ale to chyba głównie dlatego, że właśnie oni już pracowali w tych zakładach i po prostu tak było łatwiej to wszystko urządzić. Pamiętam był taki jeden facet od fraszek, Tadeusz Szyfer. On też z tego co wiem oficjalnie miał etat w którymś z tych wielkich przedsiębiorstw gorzowski, a tak naprawdę pracował dla naszego tygodnika. Naturalnie ja, jako osoba z zewnątrz, ze Szczecina, musiałem zostać przyjęty na etat do „Ziemi Gorzowskiej”, bo nie pracowałem wcześniej w żadnym gorzowskim zakładzie. Ale nie było różnicy pomiędzy dziennikarzami zatrudnionymi na etacie w tygodniku i tymi oficjalnie zatrudnionymi w zakładach. Pamiętam też, że Wachnowski załatwił Zbigniewa Jujkę, słynnego rysownika satyrycznego, żeby rysował dla „Ziemi Gorzowskiej”. To była taka sprawa, którą Wachnowski lubił się chwalić, bo to pokazywało jakie ma rozległem kontakty. A wiadomo w tamtych czasach, ludzie postrzegali drugich przede wszystkim poprzez kontakty, które mieli. Zresztą Jujka to już była przecież wyrobiona marka w polskim dziennikarstwie i faktycznie jego współpraca z „Ziemią Gorzowską” była sporym wyróżnieniem dla naszego tygodnika. Nie pamiętam już czy to był przedruki, czy oryginalne prace, ale na pewno współpracował z nami.

Za krótko pracowałem w prasie, żeby mieć jakiś pogląd na środowisko dziennikarskie. Myślę, że nie wykorzystałem wszystkich możliwości, które mogłem. Ale ogólnie oceniam to doświadczenie pozytywne. Przede wszystkim dlatego, że – jak już mówiłem – udało mi się wyjechać do innego miasta, wyrwać się ze swojego środowiska i spróbować coś nowego. To była dla mnie duża nobilitacja, że redakcja z innego miasta i województwa chciała mnie w swoim składzie. Tym bardziej, że dopiero stawiałem pierwsze kroki w pracy w mediach, a wcześniej miałem doświadczenie tylko w pracy w radiu. Ale spodobało mi się to, co robiłem. Lubiłem tę pracę. To na pewno było nowe doświadczenie w moim życiu, którego chyba jednak nie potrafiłem do końca wykorzystać. Wspominałem, że zbyt wiele uwagi przykładałem to tekstów i dlatego może Stefan Wachnowski powiedział, że za długo piszę i musiałem rozstać się z „Ziemią Gorzowską”. Ale w „Stilonie Gorzowskim” także mogłem zajmować się tematyką, którą lubiłem, którą się interesowałem. Poza tym uważałem pisanie za taką esencję dziennikarstwa, bo to jednak trzeba się sporo napocić, żeby napisać coś ciekawego i zdatnego do czytania. Dzięki pracy w tych czasopismach, mogłem też choć trochę poznać Gorzów i całe województwo gorzowskie. Jak już mówiłem, wcześniej w Gorzowie byłem tylko raz i tak naprawdę, jak tu przyjechałem, to było to miasto dla mnie obce. Szybko jednak jakoś się w nie wtopiłem. Może nie czułem go na tyle, na ile dziennikarz prasy lokalnej powinien, ale chciałem je zrozumieć. Oczywiście w porównaniu z pozostałymi członkami redakcji „Ziemi Gorzowskiej” od razu stałem na przegranej pozycji, bo oni wychowali się w tym mieście i nim żyli. Niektórzy przecież działali w różnych radach. Pamiętam, że Krystyna Kamińska była radną w Wojewódzkiej Radzie Narodowej. Tak więc oni byli obecni na różnych poziomach życia miasta. Tworzyli jedno środowisko, które choć czasami się kłóciło, to było zgrane. Ja natomiast stałem raczej na uboczu i przyglądałem się temu wszystkiemu z dystansu. Nie wiem na ile moje zainteresowanie „Solidarnością” zaważyło na tym, że musiałem odejść z „Ziemi Gorzowskiej”, ale pewnie jakąś rolę odegrało. Chociaż nikt mi tego wprost nie powiedział.

Jak odszedłem z prasy gorzowskiej, to nie wracałem do Gorzowa. Nie wrosłem w to miasto i nie miałem jakiegoś specjalnego sentymentu do niego. Chyba z wzajemnością. Chyba to wszystko za szybko się wydarzyło. W końcu w „Ziemi Gorzowskiej” a potem w „Stilonie Gorzowskim” to łącznie pracowałem niecały rok. To jednak za krótko, żeby nabrać jakiegoś emocjonalnego stosunku do miasta. Owszem, tak jak mówiłem, zdarzały się wspólne imprezy, jakieś imieniny czy urodziny, na które byłem zapraszany i chodziłem. Takie normalne spotkania z kolegami i koleżankami z pracy. Jakoś z wzajemną sympatią to wszystko się odbywało. Miło wspominam te czasy.

W porównaniu ze Szczecinem nie zauważałem wielu różnic w Gorzowie. Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie byłem malkontentem, nigdy nie oceniałem, że coś jest lepsze, a coś jest gorsze. Tak samo jak nigdy nie miałem kompleksu Warszawy, Krakowa czy Wrocławia, co można spotkać u wielu osób w Szczecinie. Podobnie było w przypadku tych dwóch miast, czyli Gorzowa i Szczecina. Na pewno Szczecin miał większą tradycję, ale pracując w Gorzowie nie odczuwałem tego, że trafiłem do jakiegoś gorszego miasta. Z pewnością nie czułem się jak na zesłaniu, bo praca w gorzowskiej prasie była dla mnie naprawdę dobrym doświadczeniem. Uważałem, że to praca świadczy o człowieku, rezultat tej pracy, a nie to, gdzie on pracuje. Dotyczy to miasta, gdzie się pracuje, jak i miejsca pracy. Nigdy się tego nie wstydziłem, że pracowałem dla „Ziemi Gorzowskiej”. Bo można było pisać różne duperele w prasie drugiego obiegu, jakieś sprawy nieuczciwe, co przecież też się zdarzało. I można było kłamać także w prasie partyjnej. Albo ktoś jest porządny, albo nie jest, a to gdzie pracuje, to jest już drugorzędna sprawa.

Do partii nigdy nie należałem. Może to był błąd, bo pewnie byłoby mi łatwiej w pewnych problemach. Nie było przecież tajemnicy, że członkostwo w PZPR otwiera wiele drzwi, także w dziennikarstwie. W końcu pracowałem w gazecie partyjnej. Koledzy z redakcji należeli do PZRP i nikt z tego wielkiej tajemnicy nie robił. Przecież sporo ludzi z „Solidarności” było jednocześnie członkami partii. Ale jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do partii i teraz myślę sobie, że dobrze się stało. Starałem się nie angażować w taką bieżącą politykę. Interesowałem się nią, jak każdy, ale za dużo złych rzeczy widziałem po obu stronach, żeby opowiedzieć się tylko za jedną. Wiadomo, że w partii byli różni ludzie. Ale tak samo w „Solidarności” nie znajdowali się wyłącznie krystalicznie czyści. O tym teraz się zapomina, a taka była niestety prawda.

Na kursy czy szkolenia dziennikarskie nie jeździłem. Sam próbowałem pracować nad swoim warsztatem. Ale jak odszedłem z Gorzowa, to sam zająłem się organizowaniem takich szkoleń. Pamiętam, że w 1981 roku, to uruchomiliśmy w Szczecinie trzy takie firmy. Jedna nazywała się „Studencki Ośrodek Nagrań i Dokumentacji Dźwiękowej” (SONiDD), która zajmowała się wydawaniem kaset z muzyką studencką. To była jedna rzecz. Druga rzecz, którą zrobiłem to była „Przestwóra”, czyli Przegląd Studenckiej Twórczości Radiowej. To była taka impreza, która odbywała się co rok. Organizowaliśmy to dla studentów, którzy zajmowali się pracą w radiu lub chcieli tam pracować. Każdy mógł pokazać efekty swojej pracy. Podczas przeglądu odbywały się właśnie różne szkolenia, seminaria, na których bardziej doświadczeni dziennikarze dzielili się swoją wiedzą z młodymi. Pamiętam, że były też ufundowane specjalne nagrody dla najlepszych. Chciałem w ten sposób ułatwić studentom start w tym trudnym zawodzie dziennikarza. Dzięki festiwalowi mieli więc możliwość sprawdzenia swoich sił i zobaczenia jak ich koledzy i koleżanki sobie radzą. Można powiedzieć, że to była taka giełda pomysłów dla młodych radiowców.

Później robiłem takie szkolenia dla profesjonalnego już dziennikarstwa radiowego dla ludzi z całego kraju wykorzystując potencjał Akademickiego Radia „Pomorze”, mojego matecznika dziennikarskiego.. Już nie pamiętam dokładnie nazwy, ale to było coś w rodzaju Ośrodka Szkolenia Studenckich Dziennikarzy Radiowych. To działo się w Szczecinie i też to uruchamiałem w latach 80. Sądząc po liczbie chętnych, to ta inicjatywa cieszyła się sporym zainteresowaniem i była potrzebna. Do tego organizowałem co 2 miesiące taką giełdę audycji. Polegało to na tym, że najciekawsze audycje kopiowaliśmy na i taśmach i uczestnicy Giełdy zabierali je ze sobą rozsyłaliśmy je do innych rozgłośni, głównie studenckich. W ten sposób jakiś ciekawy pomysł zyskiwał szerokie audytorium. Dzięki temu młodzi radiowcy mieli szansę zaistnieć także poza miejscem swojego zamieszkania i pracy. To był taki ciekawy pomysł, który spodobał się wielu studenckim radiowcom.

Niestety nigdy nie miałem mistrza, chociaż bardzo go szukałem i potrzebowałem. Chyba jak każdy adept dziennikarstwa, także ja potrzebowałem takiej osoby, która swoim doświadczeniem, umiejętnościami poprowadzi mnie w dobrym kierunku. Niestety nie miałem takiego szczęścia i musiałem radzić sobie sam. Można powiedzieć, że zawodu uczyłem się na bieżąco, najpierw na stażu w studenckim radiu w Szczecinie, a potem w „Ziemi Gorzowskiej” i „Stilonie Gorzowskim”. Zauważyłem, że najlepiej mi wychodzi pisanie artykułów, jak wcześniej dużo czytam. Starałem się przeczytać jedną albo dwie książki przed napisaniem tekstu. To mi pomagało. Pewnie dzisiaj z mniejszym nabożeństwem podchodziłbym do tego pisania. Ale wtedy to wydawało się, że nie wiadomo jak wielkiej rzeczy dostępujemy, kiedy zaczynamy pisać. A to polegało przede wszystkim na rejestrowaniu faktów i wydarzeń i ich prawidłowym zrelacjonowaniu. Myślę, że to jest problem z każdym młodym dziennikarzem, który nie ma jeszcze doświadczenia. To uczucie, że ludzie czytają teksty, które ja piszę, często zaślepia zdrowy rozsądek. Nikt poza bardzo nielicznymi nie staje się dziennikarzem od zaraz. To wszystko wymaga lat praktyki i pracy w zawodzie. Spokojnej pracy. Myślę, że im dłużej ktoś pracuje dla gazety, to tym bardziej to pisanie staje się dla niego takie naturalne. Natomiast wtedy dla mnie to było coś niesamowitego i dlatego tak wiele czasu potrzebowałem na przygotowania. Zastanawiałem się nad każdym wyrazem, nad każdym zdaniem, żeby wybrać to najlepsze. Zapominałem – czasem - przy tym, że najważniejszą rzecza jest pisać o tym, co interesuje czytelników, o sprawach dla nich ważnych i istotnych.

Nauczyłem się także, że warto do swoich tekstów wracać raz czy dwa czy nawet więcej razy. Za każdym takim razem można odkryć jakieś nowe błędy, zmienić szyk wyrazów w zdaniu czy coś podobnego. Chodzi o to, żeby tekst przed oddaniem go do druku był jak najlepszy. Trzeba w tekście przede wszystkim zlikwidować wszelką gadatliwość i minoderię, bo do tego ludzie mają skłonność, także dziennikarze. Wiele osób piszących ma takie odczucia, że wszystko w ich tekście jest najważniejsze. Ale to może powodować w czytelnikach uczucie zmęczenia. Trzeba skupić się na sprawach najważniejszych, najistotniejszych dla dochowania prawdziwości faktom, które się opisuje.

Starałem się słuchać rad takiego mojego mistrza na odległość, którym był Karol Irzykowski. Irzykowski był pisarzem, krytykiem, którego teksty bardzo sobie ceniłem. Pamiętam, że w jednym ze swoich artykułów Irzykowski pisał, że krytycy filmowi czy teatralni nie piszą o dziele, nie krytykują go, tylko piszą o swoim zachwycie. Przedstawiają swój stosunek do tego dzieła. Chodziło mu o to, że dzieło czyli film czy przedstawienie teatralne stawały się tylko pretekstem dla krytyka do wyrażenia swojego zdania, swojej opinii. Ta uwaga była właśnie taką wskazówką dla mnie i starałem się nią podążać podczas mojej pracy w dziennikarstwie.

Na pewno taką inspiracją dla mnie był tygodnik „Polityka”. Bardzo lubiłem czytać felietony Marii Malatyńskiej z „życia Literackiego”. Uważam, że jej felietony filmowe były nawet lepsze niż Zygmunta Kałużyńskiego. Tylko miała pecha, że pisała właśnie w „życiu Literackim”. Dlaczego? To było pismo o dosyć niepochlebnej opinii wśród dziennikarzy i chyba też całego środowiska artystycznego. Pisali do niego m.in. Władysław Machejek, którego teksty były dosyć osobliwe i często prostackie. On zresztą był swego czasu redaktorem naczelnym „życia Literackiego” i to rzutowało na to, jak to pismo jest postrzegane przez czytelników. Ale felietony Malatyńskiej bardzo mi się podobały. Z wielką chęcią czytałem także teksty Hamiltona w „Kulturze”, czyli Jana Zbigniewa Słojewskiego. On także był takim krytykiem literackim i felietonistą. Myślę, że wiele osób, łącznie ze mną, czytało „Kulturę” właśnie dla jego felietonów.

Ze względu na autorów, których wymieniłem, kupowałem „Politykę”, „życie Literackie” i „Kulturę”. Tym bardziej, że Malatyńska czy Hamilton to byli naprawdę świetni pisarze. Aż chciało się ich czytać. Reszty gazet nie dało się czytać. Podobnie jak nie dało się czytać niektórych tekstów z „Ziemi Gorzowskiej”. Wiadomo było, że jako gazeta partyjna trzeba było w każdym numerze opublikować kilka takich artykułów, które były mile widziane przez PZPR. Ale od redaktora naczelnego zależało, żeby te teksty nie decydowały o ogólnej zawartości czasopisma. Myślę, że czytelnicy także zdawali sobie sprawę, że pewne teksty muszą się znaleźć w „Ziemi Gorzowskiej” i innych gazetach, które wydaje partia i traktowali je jako rzecz normalną. Ale na szczęście pozostałe teksty były zdecydowanie lepsze, zdecydowanie bardziej dotyczyły tych problemów, które faktycznie dotykały ludzi i przez to ludzie chcieli nas czytać.

Niektóre teksty drukowane w „Ziemi Gorzowskiej” bardzo mnie denerwowały i irytowały. Mam tu zwłaszcza na myśli felietony partyjne Bronisława Słomki. To był facet sympatyczny, wielce inteligentny i bardzo zdolny jako dziennikarz i pisarz. Ale potrafił tak się kąpać w tej partii, w tych czerwonych sztandarach, że aż rzygać się chciało. Nie mogłem zrozumieć jak tak inteligentny człowiek może wypisywać takie bzdury. Jak ktoś taki jak Słomka, z autorytetem w redakcji, mógł mieć takiego „pierdolca partyjnego”. Chyba nie można tego tłumaczyć tym, że byliśmy gazetą partyjną i pewne teksty trzeba było puszczać. Bo przecież można było pisać o partii, o tych wszystkich sprawach, ale trzymając pewien poziom. A Słomka pisał wiernopoddańcze teksty w najgorszym stylu. Na litość Boską! Nie mogłem pojąć co Mu się stało, że tak poddał się temu wszystkiemu. Nie wiem, może po prostu tego nie zrozumiałem. Może on w ten sposób celowo pisał, aby między wierszami wyśmiać partię i jej działaczy. Jeśli tak, to chyba przesadził, bo ani ja, ani nikt z redakcji tego nie wyczuł.

Mówiłem już, że cała redakcja spotykała się na różnych imprezach i on wtedy zachowywał się zupełnie inaczej. Ktoś, kto by nie wiedział, że to on pisze takie teksty, nigdy by nie uwierzył, że to właśnie Słomka. Nie raz jeździłem z kolegami do Barlinka, gdzie Słomka mieszkał. Nie ma co się oszukiwać, sporo wódki wtedy wypiliśmy. A przy wódce wychodzi to jaki jest człowiek. Słomka podczas tych spotkań był naprawdę miłym, sympatycznym, inteligentnym człowiekiem. Można się było w nim zakochać. Ale jak pisał, to ni w pięć, ni w dziesięć. Przy tym wszystkim Słomka głupi nie był. Każdy wiedział, że jest inteligentny, więc brzydko mówiąc „pieprzył” te jego teksty. Bo gdyby było inaczej, to pewnie w redakcji staralibyśmy się mu pomóc, coś wytłumaczyć, zawrócić go z tej drogi. Ale doskonale wiedzieliśmy, że Słomka sam wie jak jest naprawdę. Więc wszyscy robili tylko duże oczy jak czytali jego artykuły i tyle. Szkoda, bo pewnie te właśnie teksty zostaną najbardziej zapamiętane, a nie mówią one nic o Słomce. Przez cały okres, w którym pracowałem w „Ziemi Gorzowskiej” miałem bardzo dobre kontakty z Bronkiem, ale tekstów jego nie mogłem zrozumieć. Pewni ludzie już tak mieli i najwidoczniej tak musiało to pozostać. To był naprawdę kochany człowiek. Ale te teksty…Rozumiem, że rewolucja może pociągać nastolatków, którzy myślą, że trzeba zamalować Matkę Boską i inne tego typu głupoty. Ale, żeby człowiek pięćdziesięcioletni? Tak wiele o tym mówię, bo to była jedna z najbardziej sympatycznych ludzi, których spotkałem. Nie wolno powiedzieć, że ten partyjny wątek w jakiś sposób rzutował na to jakim człowiekiem na codzień był Słomka. Parę razy próbowałem wrócić do zawodu dziennikarza prasowego. Jak powstała „Gazeta Wyborcza”, a potem otworzyła swoje regionalne wkładki, to podjąłem z nimi współpracę. Pisałem dla nich felietony przez kilka lat, już nie pamiętam dokładnie jak długo to było. Trochę szkoda, bo lubiłem pisać te felietony.

Wojciech Hawryszuk, z późniejszymi korektami o charakterze redakcyjnymi. Rozmawiał Krzysztof Wasilewski